czwartek, 3 listopada 2022
Matura na Targowej
Całą zimę uczyłem się w małej przybudówce, którą zostawiła
nam fabryka na gruzach zniszczonego podczas pierwszej bitwy o Warszawę - domu.
Przybudówka była wąska, niska i wilgotna, a przez wielkie okno, uchylające się
na teren dawnych garaży, obecnie zarośnięty krzewami, wlewał się wieczorami
księżyc i błyszczały światła z mostu. Uczyłem się wtedy późnym wieczorem.
Płomień lampki, skonstruowanej z kałamarza (trzeba było oszczędzać nafty),
chwiał się, poruszany oddechem. Wtedy olbrzymie cienie mojej głowy przesuwały
się po ścianie bezgłośnie jak na filmie. Na zbitym z desek tapczanie spał ciężko
ojciec, pracujący prawie dwanaście godzin w niemieckiej fabryce, matka, duży
rasowy doberman, przyplątany do nas nie wiadomo skąd podczas oblężenia.
Olbrzymi, poczciwy pies kręcił się przy rodzicach, kiedy po spaleniu domu
biwakowali na pustym placu pod daszkiem z papy chroniącym od deszczu, uganiał
się za wronami, poszczekiwał na obcych i tak już został. Tej samej zimy Andrzej
jeździł na rikszy. Riksza jest to trzykołowy wózek rowerowy. Przewozi się na nim
towary i ludzi. Jak w Japonii - za pomocą nóg. Andrzej, wysoki, smukły, o
czarującym spojrzeniu chłopiec, razem ze mną kończył szkołę. Kiedy ja byłem
zaczytany w Platonie i polskich filozofach okresu romantycznego, on sięgał do
Ibsena i Przybyszewskiego, duchowego wodza Młodej Polski, do Kasprowicza,
czołowego poety tego okresu. Sam pisywał wiersze jeszcze w szkole. Teraz zaś, w
gorące dni okupacyjne, pisze pamiętnik. Arkadiusz był malarzem. Świetnie znał
matematykę. W dyskusjach filozoficznych cytował nie znane nam nazwiska, nazywał
prądy, o których nie wiedzieliśmy nic. Był blondynem, miał przenikliwe
spojrzenie artysty. Utrzymywał się z rysowania karykatur przechodniom. Narysował
ich ponad dziesięć tysięcy. Wyprowadził się od bogatego ojca, znanego krawca
warszawskiego, mieszkał samotnie, uczył się w akademii malarskiej, robił
jednocześnie maturę i - pił. Biuro nieruchomości Kocmyrzów
Julek był wychowankiem jezuitów. Pracował
systematycznie nad Tomaszem z Akwinu, nad Grekami i filozofią niemiecką.
Zarabiał handlem dewiz. Wszyscy zginęli mi z oczu. Ale zanim rozrzucił nas los,
zanim ja nie pojechałem do Oświęcimia, Andrzej nie zginął w ulicznej egzekucji i
pod fałszywym zresztą nazwiskiem, Arkadiusza zanim nie przykryły gruzy barykady
warszawskiej - tej zimy, pierwszej zimy wojennej, kiedy na Zachodzie, na linii
Maginota, trwały przyjazne potyczki patroli, a samoloty angielskie zrzucały nad
Niemcami paczki ulotek, rozwiązując starannie każdą z nich, żeby (jak
żartowaliśmy) nie zabić przypadkowo Niemca - u nas, w ciemnej jak grób
Warszawie, szczękały salwy plutonów egzekucyjnych, a w domach, o oknach zabitych
deskami, kończyliśmy wtedy drugą licealną, przygotowywaliśmy się do matury, choć
wiedzieliśmy, że wojna będzie trwała długie lata. Uczyliśmy się w naszych
prywatnych mieszkaniach, zimnych i ciasnych. Służyły nam one za klasy i za
pracownie chemiczne. Niektórzy zresztą mieli bogate domy. Stąpało się tam po
puszystych dywanach, oglądało się obrazy najsławniejszych mistrzów, dotykało się
końcami palców grzbietów złoconych książek, a po komplecie, po lekcji
matematyki, po wykładzie z literatury, ćwiczeniach fizycznych albo lekturze
książki religijnej (bo i religia była wykładana przez poczciwego księdza) - co
bywalsi siadali do brydża, przegrywając przy kartach zarobione nieraz na czarnej
giełdzie pieniądze. Dym papierosów gęstniał w salonie, zwijał się u okna i
rozpłaszczał pod sufitem. Zima, choć ciężka i ciemna, minęła niepostrzeżenie.
Wprawdzie Andrzej chorował niebezpiecznie na płuca i musiał rzucić swoją rikszę,
wprawdzie Arkadiusz nie chciał iść do urzędu niemieckiego, aby wykupić
świadectwo artystyczne, i był tropiony przez policjantów na ulicach, ale dorobek
nasz był znaczny. Andrzej miał w teczce parę dobrych wierszy, ja trochę książek
na zbitej z desek etażerce, które kupiłem za pieniądze ze sprzedaży piłowanego
drzewa, Arkadiusz znalazł wreszcie mieszkanie i nie sypiał już po kolegach. Po
tej koszmarnej, trupiej zimie pozostało jeszcze wspomnienie egzekucji w Wawrze,
kiedy za pijanego żołnierza niemieckiego zakłutego w bójce przez swego własnego
towarzysza gestapo wyciągnęło z mieszkań i rozstrzelało na pustym, zaśnieżonym
polu dwustu mężczyzn. Już zapełniały się cele Pawiaka, wsławiała się już aleja
Szucha, już mieliśmy w ręku pierwsze gazetki konspiracyjne, już roznosiliśmy je
sami. Wiosną, kiedy wojska niemieckie uderzyły na Danię i Norwegię, a zaraz
potem jak nóż w ciało wbiły się we Francję, w Warszawie rozpoczęto pierwsze
łapanki. Ogromne budy niemieckie, samochody ciężarowe pokryte brezentem,
wyjeżdżały stadami na miasto. Żandarmi i gestapowcy obstawiali ulice, wygarniali
wszystkich przechodniów na auta i wieźli do Rzeszy - na roboty, a zwykle bliżej
- do Oświęcimia, na Majdanek, do Oranienburga, osławionych obozów
koncentracyjnych. Ilu przeżyło z dwutysięcznego transportu, który w sierpniu
1940 roku przybył do Oświęcimia? Może pięciu ludzi. Ilu przeżyło z siedemnastu
tysięcy ludzi wytransportowanych z ulic warszawskich w styczniu 1943 ? Dwustu?
Trzystu? Nie więcej! Wtedy też, w okresie tych pierwszych niemieckich łapanek,
które robiły tak absurdalne wrażenie w stolicy wielkiego państwa, zamienionej
nagle w dżunglę, w okresie, gdy Hitler fotografował się na wieży Eiffla, a
olbrzymie polskie transporty więźniów szły do Oranienburga, właśnie wtedy my
czterej, Andrzej, Arkadiusz, Julek i ja - my czterej zdawaliśmy maturę. Nie my
jedni. Żadne gimnazjum warszawskie nie pozostało w tyle. Wszędzie, u Batorego, u
Czackiego, u Lelewela, u Mickiewicza, u Staszica, u Władysława Czwartego, w
gimnazjach żeńskich: Plater, Królowej Jadwigi, Konopnickiej, Orzeszkowej, we
wszystkich gimnazjach prywatnych, poczynając od tych najlepszych, jak św.
Wojciecha i Zamoyskiego - wszędzie odbywały się egzaminy maturalne ostre,
dokładne jak co roku, jak zawsze, odkąd nowoczesna szkoła istnieje. Tysiącami
młodzież zdawała maturę. Tysiące kończyły gimnazjum i szły do liceum. Wtedy gdy
Europa leżała w gruzach, w Wielkopolsce, na Śląsku, na Pomorzu i w sercu Polski
- w Warszawie, dzieci i młodzież ratowały wiarę w Europę i wiarę w dwumian
Newtona, wiarę w rachunek całkowy i wiarę w wolność ludów. Kiedy Europa
przegrywała swoją bitwę o Wolność, młodzież polska - i myślę, że czeska i
norweska również - wygrywała swą bitwę o Wiedzę. Pamiętam, staliśmy we trzech na
przystanku przy ogromnym gmachu Banku Gospodarstwa Krajowego, w Alejach
Jerozolimskich. Nieustannie przez tę największą arterię przelotową stolicy
przewalały się masy wojska niemieckiego, szły transporty na wschód i na zachód,
czołgi, wozy pancerne, ciężarówki napęczniałe towarem. O kilka ulic dalej, na
placu Trzech Krzyży, na którym stoją dziś już tylko ruiny pięknego kościoła Św.
Aleksandra, łapano ludzi. Żandarmi obstawili wszystkie wyloty placu. Z warkotem
motorów napchane ludźmi budy wlokły się ciężko na Pawiak. Było to absurdalne
widowisko. Nie wiem, dlaczego pobudzało do śmiechu. Niekiedy skala reagowania
człowieka jest zbyt mała i gdy sięga tragicznego dna, wtedy wyzwala się w
śmiechu. Wszyscy trzej byliśmy w świetnych humorach, że żyjemy, że jesteśmy w
samym środku łapanki, że musimy jechać na drugą stronę Wisły, na ulicę Targową,
zdawać maturę. I że tam pojedziemy, choćby się ziemia waliła. I właśnie wtedy
podeszła do nas stara, siwa pani. Zwróciła ku nam pomarszczoną twarz. W oczach
jej odbijała się wyraźnie troska. - Panowie, na mieście odbywa się łapanka na
placu Trzech Krzyży - rzekła cicho. Wszyscy ostrzegali wszystkich przed
łapankami, jak dawniej przed zarazą. - A czy panów nikt nie zaczepia? - Oprócz
pani, nikt - parsknął Andrzej. Wskoczyliśmy w tramwaj i pojechaliśmy na Pragę.
Za mostem szła aleja, z jednej strony granicząca z polem, z drugiej z Saską
Kępą, dzielnicą willową. A tam, u zamknięcia alei, rozstawiła się druga kolumna
samochodów i czekała na tramwaje, jak tygrys na szlaku antylop. Wysypaliśmy się
w biegu z tramwaju jak gruszki i przemknęliśmy na ukos polem zasadzonym świeżą
jarzyną. Ziemia pachniała wiosną. Kwitła na polu dziewanna i brzęczały pszczoły.
A w mieście, leżącym za rzeką, jak w głębokiej dżungli odbywały się łowy na
ludzi. Kiedy przedarliśmy się do mieszkania na Targowej, w którym już czekał na
nas dyrektor, przewodniczący Komisji Egzaminacyjnej, wychowawca klasowy i
profesor chemii, fala łapanki dopłynęła aż pod nasze okna. Dyrektor był
milczący. Słuchał uważnie odpowiedzi. Wychowawca, wysoki, dobroduszny pan,
patrzył dobrotliwie na nas i pomagał nam wzrokiem. Nigdy nie mieliśmy opinii
dobrych chemików, ani Andrzej, poeta i krytyk, ani Arkadiusz, malarz i filozof,
ani ja. Blade nasze odpowiedzi wywoływały chytry uśmiech na twarzy egzaminatora,
którego dla jego siwej brody nazywaliśmy w szkole Koziabródka. W istocie był to
bardzo ceniony naukowiec. Jakoś tam zdaliśmy. Wtedy Koziabródka rzekł: - No,
panowie (to „panowie” zaakcentowało naszą nową dojrzałość z chemii) - nie
bądźcie głupi i nie dajcie się złapać. Wskazał dłonią za okno, za którym kłębił
się tłum otoczony policjantami, i dodał, podnosząc do góry probówkę z jakimś
czerwonym, okropnie złożonym płynem, którego wzór na próżno usiłował Andrzej
wywieść na tablicy. - Kiedy nie wiecie, w co wierzyć, wierzcie w chemię.
Wierzcie w naukę. Przez nią wrócicie do człowieka. Jednego tylko człowieka nie
było wtedy między nami: tego płowowłosego Julka, wychowanka księży. Złapano go
między Nowym Światem a Alejami i ślad po nim zaginął. Jesienią, gdy
wstępowaliśmy na podziemny Uniwersytet, doniesiono nam, że Julek został
wywieziony do Oranienburga, osławionego obozu pod Berlinem, i że jeszcze żyje.
Tadeusz Borowski
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz